Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Gabrjel czekał w niepewności pół godziny, patrząc przez okno na pusty dziedziniec klasztoru. Katedra czyniła bardziej ponure wrażenie, niż zwykle. Żadne dziecko nie bawiło się w Claverias. Wreszcie nadszedł Estaban.
— Co się stało, Gabrjelu? Ciotka mówiła mi, że chcesz się widzieć ze mną? Mam nadzieję, że nie czujesz się gorzej?
— Nic nic! Proszę cię, usiądź! Muszę się z tobą rozmówić w cztery oczy.
Drewniana Rózga usiadł, patrząc na brata niepewnym wzrokiem. Przestraszył go poważny, surowy wyraz twarzy Gabrjela. Przytem Gabrjel, jakby pragnąc zebrać myśli, milczał przez pewien czas uporczywie.
— Mówże wreszcie! Powiedz mi, o co ci chodzi? Niepokoisz mnie strasznie!
— Mój bracie — zaczął Gabryjel poważnym głosem, — wiesz przecie, że zawsze szanowałem ciążącą na twem życiu tajemnicę. Powiedziałeś mi: „córka moja umarła“ i dodałeś, że nie chcesz, aby ją wspominano. Do dzisiejszego dnia starałem się, aby najmniejszem przypomnieniem nie rozranić twego serca.
— Tak. Ale do czego zmierzasz właściwie? Poco zacząłeś mówić o rzeczach, które sprawiają mi tyle bólu?
— Nie chmurz tak czoła, Estabanie! Wysłuchaj mnie ze spokojem i postaraj się wyzwolić ze swych uprzedzeń. Bądź mężczyzną i zastosuj się do rozsądnych rad. Ty i ja, mamy zupełnie odrębne przekonania. Nie chodzi mi o przekonania religijne; pozostawmy je na stronie; mówię narazie o sprawach