Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/170

Ta strona została przepisana.

coś w tym rodzaju: dmę ciągle w miech, ciągle, bez chwili odpoczynku. Gdy trafię na mszę, w której jest dużo muzyki, jedną z tych, które tak lubi Don Luis — przeklinam organy i ich wynalazcę, bo wydaje mi się, że mi ręce poodpadają.
— Ach, praca — zawołał dzwonnik z uniesieniem. — Praca — to kara Boga. Znacie jej początek. Jest to wieczna pokuta, na którą Stwórca skazał naszych rodziców, wyganiając ich z raju. Łańcuchy te musimy wiecznie ciągnąć za sobą.
— Mylisz się — w trącił szewc. — Zgodnie z tem, co czytałem w dziennikach, praca jest największą cnotą i nagrodą. Nie mów o karze! Lenistwo jest matką występku, a praca matką uczciwości. Nieprawdaż, Don Gabrjelu?
I drobny szewczyna patrzył na mistrza, oczekując odpowiedzi, jak człowiek spragniony, który czeka na łyk wody.
— Obydwaj jesteście w błędzie — oświadczył Gabrjel. — Praca nie jest ani karą, ani nagrodą, lecz twardem prawem, któremu musimy podlegać dla utrzymania siebie i gatunku. Bez pracy życie byłoby niemożliwe.
I głosem, pełnym gorącego zapału, głosem, którym ongiś poruszał tłumy, jął opisywać zgromadzonym w izbie Estabana biedakom, wielkość powszedniej i powszechnej pracy, która każdego dnia przeorywa ziemię, aby ją w końcu pokonać i zmusić do wyżywienia ludzi.
Armja pracy rozprzestrzeniła się po całym święcie. Zaczęła ryć we wnętrzu ziemi i zgłębiać morza. Zaledwie słońce ukaże się na horyzoncie, ko-