Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/171

Ta strona została przepisana.

min fabryczny wyrzuca smugę dymu, młot rozbija kamienie, pilnik wżera się w metal, pług kraje glebę, rozpalają się piece, pompy wprawiają tłoki w szybszy ruch, topory dźwięczą w lesie, lokomotywa pędzi wśród kłębów pary, winda skrzypi w portach, statek pruje fale i holuje wślad za sobą łódź rybacką, ciągnącą sieci. Robotnik-kamieniarz rozbija olbrzymie skały i, upojony zwycięstwem zapomina, że się zatruł niewidzialnemi atomami połkniętego pyłu; każde uderzenie zabiera mu cząstkę życia. Górnik schodzi do piekieł nowoczesnych z jednym tylko przewodnikiem — maleńkim płomykiem lampki i wyrywa z pokładów geologicznych zwęglone drzewa, które ongiś potwornym bestjom przedhistorycznym dostarczały cienia. Zdala od słońca, na dnie ponurych studzien wyzywa śmierć, tak jak ją również wyzywa murarz, który, nie dbając o zawroty głowy, pracuje w przestworzach, stojąc na wiotkiej desce rusztowania. Ptaki patrzą ze zdumieniem na tę istotę, pozbawioną skrzydeł. Robotnik fabryczny, którego bieg postępu zmienił w niewolnika maszyny, pracuje obok niej, jako jeszcze jeden tryb więcej, jako cielesna sprężyna. Musi uważać, aby jego zmęczenie fizyczne nie poddało się muskulaturze stali, nie męczącej się nigdy. Miarowy huk tłoczni i kół zębatych ogłusza go z każdym dniem więcej, a nam dostarcza niezliczonych produktów przemysłu.
I te miljony ludzi, utrzymujących społeczeństwo przy życiu, walczących dla niego z okrutnemi, ślepemi siłami natury i znajdujących w tem codziennem poświęceniu się jedyną misję swego życia — te miljony tworzyły olbrzymią rodzinę płatnych nie-