Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/174

Ta strona została przepisana.

z całą rodziną, która powiększała się z roku na rok i której nie był w stanie wyżywić, nie mając żadnych innych środków, prócz pracy rąk własnych. Sagrario milczała, nie zawsze rozumiejąc, co mówił stryj. Przyjmowała mimo to jednak jego słowa, jak zbawcze prawdy, ponieważ pochodziły od niego i dla uszu młodej kobiety brzmiały, jak najcudowniejsza muzyka.

Popularność Gabrjela stawała się z dnia na dzień większa. Personel katedralny rozpływał się w pochwałach nad jego mądrością. Księża spoglądali nań ciekawym wzrokiem, a kanonik — bibljotekarz, ilokrotnie go spotkał, chciał go zmusić do rozmowy. Lecz rewolucjonista zachowywał chłodną grzeczność i wielką powściągliwość wobec tych, których nazywał „czarnemi sutannami“ — obawiał się bowiem ciągle, że, gdyby zrzucił maskę, wyrzuciliby go natychmiast z klasztoru. Tylko jeden z księży, spotkanych w Toledo, młody człowiek o nędznym wyglądzie i w zniszczonej sutannie, budził zaufanie Gabrjela. Jedynym jego dochodem było siedem durów miesięcznie, za które musiał wyżywić także swoją matkę, starą naiwną wieśniaczkę, która odejmowała sobie kęs chleba od ust, aby tylko zapewnić synom przyszłość i karjerę.
— Pomyśl tylko, Gabrjelu — mówił mały księżyna — ileż ofiar potrzeba było, abym teraz zarabiał mniej, niż pierwszy lepszy chłopiec z oberży. Czyż poto z taką pompą wyświęcano mnie na księdza? Czyż po to odprawiłem taką solenną mszę, jakgdyby zaślubiny z Kościołem miały mnie uczynić bogaczem?