Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/194

Ta strona została przepisana.

rykańskie napełniło kieszenie Holendrów, a my w tych wyprawach, godnych Don Quijota, braliśmy cięgi za cięgami. Hiszpanja stawała się coraz bardziej katolicka, coraz biedniejsza i coraz bardziej nieokrzesana i barbarzyńska. Śniła o podboju świata, a miała u siebie olbrzymie wyludnione przestrzenie. Wielka ilość wiosek znikła z powierzchni ziemi, drogi zatarły się. Nikt nie znał dobrze geografji swego kraju, wiedziano natomiast dokładnie, gdzie leży czyściec i piekło. W najurodzajniejszych okolicach wznosiły się nie fermy, lecz opactwa. Na skraju dróg czatowały bandy rozbójników, którzy na wypadek pogoni znajdowali bezpieczne schronienie w klasztorach. Ciemnota była niesłychana, nędza — straszna. Kiedy skończyło się panowanie Austrjaków, Hiszpanja była tak doszczętnie zrujnowana, tak bezsilna, tak bliska podziału między mocarstwa Europy, jak drugie katolickie państwo — Polska. Niezgoda i waśnie królów okazały się naszem zbawieniem.
— Ale — upierał się Srebrna Rózga — jeżeli ta epoka była naprawdę tak straszna, dlaczego się nikt przeciwko niej nie buntował? Dlaczego Hiszpanie nie robili pronunciamentos, ani ruchawek, jak dzisiaj?
— A w jakiż sposób mieli je robić? Despotyzm dwóch cesarzów nakazał bezwzględne posłuszeństwo królowi, jako przedstawicielowi Boga na ziemi. Duchowieństwo utwierdzało naród w tem przekonaniu, ponieważ interesy ołtarza i tronu były identyczne. Religja dla ludzi ówczesnych była wszystkiem. Myśląc nieustannie o niebie, godzili się bez szemrania na nędzę ziemską. Zbytnia gorliwość religijna