Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/203

Ta strona została przepisana.

Antolin. — Muszę tylko odpowiedzieć kilka słów temu panu.
Człowieku boży... nie powinienem cię tak nazywać, gdyż jesteś pogrążony w grzechach i znajdujesz, że wszystko u nas jest złe. Kościół hiszpański zubożał. To jest drobnostka dla ciebie, skoro mówisz o tem z takim spokojem. Czegóż pragniesz? Czego potrzeba według ciebie, abyśmy mogli ozdrowieć? Powiedz nam tajemnicę swego lekarstwa, gdyż musimy się rozejść. Zimno przenika do szpiku kości.
— Tajemnicę mego lekarstwa? Tylko postęp ludzkości może nas uzdrowić. Wszystkie narody przeszły przez te same stopnie rozwoju: z początku rządził miecz, potem wiara, wkońcu nauka. Nad nami sprawowali władzę rycerze i księża, ale na progu życia nowoczesnego zatrzymaliśmy się bezwolni i bezsilni — nie schwyciliśmy w ręce steru nauki, jedynej przewodniczki, zdolnej nas prowadzić naprzód. To się stało przyczyną naszego dzisiejszego smutnego stanu. Jedna, jedyna Hiszpanja nie korzysta dziś ze światła nauki, śledząc tylko jej blady, nikły refleks, padający z zagranicy. Gorączka wiary wyniszczyła nasze siły. Jesteśmy, jak ludzie, dotknięci ciężką chorobą w młodzieńczym wieku, ludzie, którzy na zawsze pozostają anemiczni, niezdolni do nabrania sił. Skazani są też na starość przedwczesną.
— Och, nauka! — przerwał Srebrna Rózga. — Wiem, wiem! O niej śpiewają ciągle wrogowie Kościoła. Najlepsza ze wszystkich nauk — to miłość Boga i dzieł Jego. Dobranoc.
— Dobranoc, Don Antolinie!