Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/208

Ta strona została przepisana.

już w krwi. Nie znamy pieśni bez groźby i płaczu; a śpiew nasz wydaje się nam tem piękniejszy, im więcej w nim westchnień, jęków bolesnych i rzężenia agonji.
— To prawda — odrzekł Gabrjel — i nie może już być inaczej. Naród hiszpański niewolniczo, z zamkniętemi oczyma wierzył w swoich królów i kapłanów — i urobił się na ich obraz i podobieństwo. Wesołość jego przypomina niską i niekrzesaną wesołość mnicha; jego romanse hultajskie są opowiadaniami, powstałemi w refektarzu podczas godzin trawienia. Śmiejemy się zawsze z tych samych powodów: — z groteskowego ubóstwa; z wszy, z lśniącego nocnika, jedynego sprzętu biednego hidalga, z przebiegłości zgłodniałego człowieka, który usiłuje ukraść towarzyszowi resztę sucharów, ze zręczności złodziejów, obcinających sakiewki zakwefionym damom, śpieszącym do kościołów; ze sprytu kobiety, która pomimo, że jej pilnuje zazdrosny mąż, potrafi być bardziej występną, niż damy dzisiejsze, żyjące w zupełnej swobodzie. Smutek Hiszpana jest dziełem naszych królów, tych złowrogich, chorobliwych władców, którzy marzyli o utworzeniu wszechświatowego królestwa, podczas gdy ich własny naród przymierał głodem. Widząc, że rzeczywistość kłóci się jaskrawo z ich planami, stawali się hipochondrykami i fanatykami, tłumacząc swe niepowodzenia karą Boga — i, aby Go ubłagać, wpadali w dewocję okrutną. Kiedy Filip II dowiedział się o straszliwej klęsce Niezwyciężonej Armady, o śmierci tylu tysięcy ludzi, która pogrążyła w żałobę połowę Hiszpanji, nie przejął się tem ani na chwilę. „Posłałem ich na walkę z ludźmi, nie