Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/214

Ta strona została przepisana.

teraz była szkarłatnemi plamami. Lecz, mimo wszystko, młodość w swej wiośnianej sile kwitła nadal pośród tej ruiny i nadawała blasku jej oczom i uśmiechowi.
Czasami Gabrjel, dusząc się podczas bezsennych nocy atakami kaszlu, z piersią i głową oblaną zimnym potem, słyszał ze swego łóżka ciche jęki i skargi, które jego siostrzenica napróżno starała się zagłuszyć; chciała bowiem, aby nikt w domu nie wiedział o jej męce.
— Co ci było wczoraj wieczorem? — pytał zwykle nazajutrz rano. — Czemu skarżyłaś się?
I Sagrario z pewnem wahaniem przyznawała się wkońcu:
— Łamie mnie po kościach! Straszliwy ból chwyta mnie w chwili, gdy wchodzę do łóżka. Mam wrażenie, że rozszarpują mnie na kawałki. A ty, stryju, jakże się czujesz? Słyszałam przez całą noc twój kaszel. Dusisz się formalnie!
I każde z nich, zapominając o swych własnych cierpieniach, litowało się nad niedolą drugiego. Wytworzyło się między nimi serdeczne współczucie; a to, co uczuwali ku sobie, nie było pociągiem zmysłowym, ale przywiązaniem braterskiem, zrodzonem przez nieszczęście.
Często Sagrario wysyłała swego stryja z domu. Martwiła się, widząc, jak siedzi przy niej nieporuszenie, kaszle ciężko i wpatruje się w nią z uwielbieniem.
— Ależ idźże już sobie! — mówiła, siląc się na wesołość. — Działa mi to na nerwy, gdy widzę, że siedzisz tu ciągle, spokojny, niewzruszony, jak po-