Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/216

Ta strona została przepisana.

wał nocami, aby wynagrodzić czas, tracony we dnie na słuchanie Gabrjela. Człowiek ten, bardziej od innych dziki i skryty, był z całego otoczenia najzuchwalszy, gdy przemawiał; przenosił się z zawrotną szybkością myśli od jednej idei do drugiej i przyswajał sobie od razu najdalej idące koncepcje.
— Jestem tem, czem i ty, Gabrjelu! — mówił gwałtownie. — Jesteś anarchistą? I ja nim jestem! Chcesz, aby biedak żył, bogaty narówni ze wszystkimi pracował, aby każdy mógł zbierać owoce swojej pracy, żeby wszyscy wspólnie sobie pomagali? — Przecież to samo identycznie mówiłem, gdyśmy przebiegali świat z bronią na ramieniu i boiną na głowie! Co się tyczy religji, której ongiś byliśmy fanatycznymi wyznawcami — nie troszczę się o nią teraz! Pod twoim wpływem uświadomiłem sobie, że to są bzdury, wytworzone przez ludzi chytrych poto, aby biedacy godzili się dobrowolnie ze swym nieszczęśliwym losem ziemskim w nadziei dostąpienia łaski nieba. Trzeba przyznać, że nie jest to źle obrachowane! — bo przecież ci wszyscy, którzy po śmierci nie znajdą nieba, nie przyjdą zpowrotem na ziemię skarżyć się na swoją krzywdę.
Pewnego dnia Gabrjel wyraził życzenie zwiedzenia klatki z dzwonami. Było to na wiosnę; rozpoczynała się pora upałów, niebo miało barwę świetlistego lazuru.
— Nie widziałem Gorda od czasów mojego dzieciństwa. Chodźmy — chciałbym ostatni raz przed śmiercią rzucić okiem na całe Toledo.
I w towarzystwie swoich uczniów wszedł powoli na górę krętemi wąskiemi schodkami. W górze wil-