Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/217

Ta strona została przepisana.

gotny wiatr przedostawał się przez olbrzymie kraty, otaczające dzwony. Z środka sklepienia zwisał słynny Gorda, którego olbrzymia misa bronzowa miała jeden bok popękany całkowicie. Serce dzwonu, które uderzeniami swemi robiło te rysy, wisiało spokojne, ogromne, jak utrącony słup kolumny, pokryte wyżłobieniami; drugie — mniejsze mieściło się wyżej, we wnętrzu dzwonu. Czarne, ordynarne dachy katedry rozciągały się u stóp Gabrjela. Naprzeciwko, na wzgórku wznosił się Alcazar — wyższy i rozleglejszy, niż gmach świątyni, jakgdyby przejął postawę od imperatora, który go fundował, od tego Cezara katolicyzmu, zapaśnika wiary, który, mimo swego fanatyzmu, usiłował utrzymać Kościół w zależności od siebie. Budowle miasta grupowały się około świątyni. Domy mieszkalne tonęły w powodzi wież, kopuł i absyd. Gdziekolwiek Gabrjel obrócił oczy, wszędzie wzrok jego spotykał kościoły, kaplice, klasztory, dawne szpitale. Religja zawojowała przemysłowe niegdyś Toledo i gniotła swoją skamieniałą skorupą umarłe miasto. Na niektórych dzwonnicach powiewały małe czerwone chorągiewki, ozdobione śnieżnemi kielichami — oznaczało to, że świeżo wyświęcony ksiądz odprawia tu swą pierwszą mszę.
— Zawsze, kiedykolwiek tu jestem, widzę te chorągwie — mówił don Martin, przysiadłszy na belce obok Gabrjela. — Proces wyświęcania się na księży nie ustaje ani na chwilę, a większość nowicjuszów wybiera karjerę duchowną dlatego, że, widząc dzisiejszy triumf Kościoła, spodziewa się dla siebie świetnej przyszłości. Biedni ludzie! I mnie także wśród śpiewu i mów uroczystych prowadzono przed ołtarz, jakgdybym święcił dzień triumfu. Dym ka-