Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/221

Ta strona została przepisana.

ków. A przyznać się do swego ubóstwa, ani prosić o wsparcie nie możemy przecież, nie pozwala na to nasza suknia, której oddać winniśmy należny szacunek. Gdy w Hiszpanji nastąpił kres panowania Kościoła, wszystkie konsekwencje spadły na nas, maluczkich. Kapłan jest biedny, katedra także jest biedna, ale książęta Kościoła otrzymują w dalszym ciągu swoje tysiąc durów rocznie i śpiewają spokojnie antyfony, nie potrzebując martwić się o łyżkę strawy...
Było już południe. Dzwonnik gdzieś zniknął. Nagle rozległ się zgrzyt łańcuchów na blokach i huk gromu wstrząsnął całą wieżą. Mury drżały. Powietrze nawet zdawało się wibrować w przestworzu.
Gorda huczał, ogłuszając stojących wpobliżu. W chwilę potem od strony sąsiedniego Alcazaru zabrzmiał bojowy dźwięk bębnów i trąb.
— Wiecznie ta sama historja — rzekł Gabrjel z uśmiechem. — Dużo hałasu, mało pracy!

Zbliżał się dzień święta Bożego Ciała. Monotonne życie w katedrze toczyło się bez żadnych zmian. Czasami tylko w Górnym Klasztorze rozmawiano o zdrowiu Jego Eminencji. Przeróżne przejścia, jakie kardynał miał z kapitułą, wtrąciły go w chorobę i przykuły do łóżka. Mówiono nawet, że miał już silny atak i że życie jego było w niebezpieczeństwie.
— Jest chory na serce — utrzymywał Tato, wiedzący zwykle o każdym ruchu prałata. — Donia Vi-