afirmować, czy odrzucić. Wreszcie oblicze jego rozpogodziło się.
— Gabrjelu — rzekł łagodnym, a zarazem jakby rozkazującym głosem — powiedziałeś mi któregoś dnia, że pragnąłbyś zarabiać, aby ulżyć ciężkiej doli swego brata. Dzisiaj nastręcza się sposobność zarobku. Czy nie chciałbyś pomagać przy ciągnieniu wozu z Najświętszym Sakramentem?
Gabrjel chciał już dać odpowiednią nauczkę złośliwemu księdzu, w którego słowach tkwiła widoczna ironja, gdy nagle zapragnął, aby Srebrna Rózga miał swoją chwilę triumfu — i postanowił przyjąć propozycję. Przytem Gabrjel czułby się naprawdę szczęśliwy, gdyby mógł przynieść do domu kilka zarobionych groszy. Jego obecność zaciążyła przecież na budżecie Estabana. Skromna pensja jego brata przestała obecnie wystarczać. Estaban musiał żywić chorego, który sam jeden jadł tyle, co reszta rodziny. Srebrna Rózga wiedział, że jedyna nadzieja uzdrowienia polegała na racjonalnem odżywianiu i, pełen troskliwej dobroci, nie zbliżał się nigdy do brata z pustemi rękami. W ostatnich dniach każdego miesiąca Estaban musiał się udawać z prośbą o pomoc do Srebrnej Rózgi i godzić się na jego lichwiarskie warunki. Skrupuły, wypływające z ambicji i miłości własnej, znikały wobec nadziei zarobienia kilku pesetów.
— Nie, nie, jestem pewien, że tego nie zrobisz — zaczął znów Don Antolin drwiącym tonem.
— Jesteś zbyt „zielony” na to, twoja godność zostałaby narażona na szwank, gdybyś musiał nieść Sakrament po ulicach Toledo.
— Jest pan w błędzie — odparł Gabrjel. — Jeśli
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/227
Ta strona została przepisana.