Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/232

Ta strona została przepisana.

Zbliżała się godzina rozpoczęcia procesji. Katedra zaczynała się ożywiać, Drzwi zakrystji otwierały się i zamykały z głuchym odgłosem, służba kościelna przechodziła z miejsca na miejsce.
Gdy się skończyła msza, organy zagrzmiały jakiegoś ogłuszającego marsza, coś w rodzaju tańca czerwonoskórych. Tymczasem gotowano się do procesji. Biły dzwony. Orkiestra Akademji wojskowej przestała grać. Słychać było komendę oficerów i suche uderzenia kolb. — To oddział kadetów spuszczał broń do nogi.
Don Antolin ze swą srebną laską i w nieprzemakalnym płaszczu biegał po wszystkich kątach, zbierając służbę kościelną. Spocony i czerwony, zbliżył się do Gabrjela.
— Idź na swoje miejsce. Już czas.
I zaprowadził go przed główny ołtarz, tam, gdzie stała custodia. Gabrjel i dziewięciu innych mężczyzn weszło pod wóz, podnosząc materję, którą przybrane były jego boki. Znalazłszy się we wnętrzu tej klatki, musieli się zgarbić. Ich zadanie polegało na popychaniu wozu, który posuwał się na ukrytych pod materją kołach. Nazewnątrz z przodu i ztyłu wozu szło po dwóch ludzi, w białych perukach i czarnych frakach, kierując dyszlami na krętych, wąskich uliczkach miasta. Gabrjela umieszczono w pierwszym rzędzie — miał uprzedzać towarzyszy, kiedy należy ruszać, a kiedy zatrzymywać się. Wspaniała custodia wznosiła się na platformie. Między nią i wozem znajdowało się próżne miejsce. Przez ten otwór mógł Gabrjel widzieć, co się dzieje nazewnątrz.