Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/239

Ta strona została przepisana.

terstwa istot, zmierzających już ku śmierci, wskrzeszali wspomnienia dzieciństwa. Wokół nich nic się nie zmieniło — ani ogród, ani klasztor, ani katedra, Kardynał, rozejrzawszy się po otaczających go przedmiotach, mógł myśleć, że jest jeszcze monaquillem z przed pięćdziesięciu lat. Myśl jego, niesiona przez niebieskie kółka tytuniowego dymu, płynęła w dal, ku przeszłości...
— Pamiętasz, jak ojciec twój wyśmiewał się ze mnie? Czem chciałbyś zostać? — zapytywał mnie. A ja odpowiadałem z uporem: — arcybiskupem toledańskim. Wtedy zaczynał żartować i mówił: — Ten mały jest Sykstusem V! — Kiedy zostałem biskupem, przypomniałem sobie jego drwiny. Żałowałem bardzo, że umarł. Byłby napewno płakał z radości, widząc, że mały chłopiec z chóru przywdział mitrę biskupią. Lubiłem zawsze twoją rodzinę. Jesteście dzielni ludzie! Dzięki wam nieraz unikałem głodu.
— Proszę nie mówić takich rzeczy, Eminencjo. To ja powinnam dziękować ci za twoją dobroć i prostotę. Zajmujesz przecież pierwsze miejsce po papieżu!
I staruszka dodała z entuzjazmem:
— Zresztą trzeba przyznać, że Jego Eminencja nic na tem nie straci. Takich przyjaciół, jak ja, często się nie spotyka. Otaczają cię sami pochlebcy i łotrzy, tak zresztą, jak wszystkich wielkich tego świata. Gdybyś był biednym proboszczem wiejskim, który odprawia skromną mszę i jada jeszcze skromniejszy obiad, niktby o ciebie nie dbał; tylko Tomasa pozostałaby taka sama, gotowa na wszystkie usługi. Lubię cię dlatego, że jesteś prosty i miły.