Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/241

Ta strona została przepisana.

jak do altany wchodzi piękny żołnierz z galonami wachmistrza. Ostrogi dźwięczały głośno. Na głowie miał kask z kitą, jaki mają żydzi z Monumento. To byłeś ty, Don Sebastjanie! Przybywszy do Toledo, aby odwiedzić wuja, nie mogłeś odjechać, nie zobaczywszy się z przyjaciółką, Tomasą. Byłeś wówczas ślicznym chłopcem. Nie mówię tego, aby ci schlebiać. Wyglądałeś na zdobywcę kobiet. Pamiętam, że powiedziałeś kilka pochlebnych słów o mojej urodzie. Wspomnienia te nie sprawiają ci przykrości — nieprawdaż? Były to galanterje ze strony żołnierza. Czegóż to wówczas nie wygadywałeś, Don Sebastjanie. Po twojem odejściu, szwagier zauważył: „porzucił na zawsze sutannę. Wujowi nie uda się zrobić z niego kapłana“.
Kardynał uśmiechnął się z dumą na wspomnienie eleganckiego podoficera dragonów.
— Było to szaleństwo młodości — zauważył. — W Hiszpanji istnieją tylko trzy możliwości: służba wojskowa, Kościół lub sukienka zakonna. Krew kipiała mi w żyłach i dlatego wybrałem karjerę wojskową. Miałem jednak nieszczęście, że wówczas był pokój. Widoki na awans były znikome. Aby nie zatruwać wujowi ostatnich lat jego życia, posłuchałem się jego rady i powróciłem do Kościoła. Wszędzie i zawsze można służyć Bogu i ojczyźnie. Ale wierz mi, że, nosząc na sobie purpurę kardynała, nieraz myślę z zazdrością o dragonie, któregoś wówczas widziała. Szczęśliwe to były czasy. Szabla ma zawsze dla mnie urok. Kiedy widzę przechodzących kadetów, wydaje mi się, że z chęcią oddałbym pastorał i mitrę za kepi i miecz. Prawdopodobnie byłbym lepszym od nich żołnierzem! Ach, gdybym żył