Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/242

Ta strona została przepisana.

w epoce, gdy prałaci walczyli z Maurami. Zasłużyłbym sobie na przydomek „wielkiego“.
I Don Sebastian wyciągnął ramiona, dumny z tej resztki sił, która mu pozostała.
— Był pan zawsze mężczyzną — rzekła ogrodniczka. — Przypominałam o tem nieraz tym księżynom, ośmielającym się krytykować kardynała: — Nie drażnijcie Jego Eminencji, gdyż jest on zdolny wejść któregoś dnia na chór i rozpędzić was na cztery wiatry — zarówno przyjaciół, jak i wrogów.
— Istotnie, chciałem niejednokrotnie postąpić w ten sposób — rzekł kardynał z błyskiem energji w oczach. — Lecz wstrzymałem się przez wzgląd na moje stanowisko i suknię kapłańską. Winienem być pasterzem stada, a nie okrutnym wilkiem, przerażającym jagnięta. Jednakże przychodzą chwile, gdy tracę cierpliwość i panowanie nad sobą. Niech Bóg mi wybaczy mój gniew, ale niewiele brakuje, bym podniósł laskę i skarcił te zbuntowane owieczki, mające w katedrze swoją owczarnię.
Don Sebastjan ożywił się, mówiąc o swej walce z kapitułą. Wspomnienie o tak wrogo dlań usposobionych podwładnych zakłóciło jego spokój. Zwierzanie się ze swych zmartwień przed starą przyjaciółką sprawiało mu ulgę.
— Nie masz pojęcia, Tomaso, ile musiałem wycierpieć przez tych ludzi. Pragnąłem poddać ich autorytetowi swej władzy, ponieważ byłem i jestem ich zwierzchnikiem, ponieważ winni mi są posłuszeństwo w imię dyscypliny, bez której zginie Kościół i religja. Oni jednak nie słuchają mnie. Niechętnie wypełniają moje rozkazy, a kiedy chcę im