Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/257

Ta strona została przepisana.

Azul de la Virgen oburzał się na to maleństwo, które zakłóciło spokój klasztoru i przeszkadzało teraz w beztroskiem trawieniu dobrze odkarmionemu słudze Kościoła. Co za idjotyzm, aby tu, na Claverias, wpuścić szewca z gromadą brudnych, pokrytych strupami dzieci! Co miesiąc jedno umiera i roznosi chorobę po całym klasztorze. Poza tem, jakie prawo mają ci łachmaniarze do mieszkania w katedrze, skoro nie sprawują żadnego urzędu i nie pobierają pensji? Podobne robactwo powinno pozostawać za progiem domu Bożego!
Teściową jego oburzały te słowa:
— Milcz, złodzieju! Milcz, albo ci na łbie talerz rozbiję! Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga! Gdyby był inny porządek na świecie, to właśnie biedni zamieszkiwaliby katedrę. Zamiast pleść takie bzdury, dałbyś lepiej tym biedakom cośkolwiek z tego, coś ukradł Najświętszej Pannie!
Na to oburzony do żywego zakrystjan wzruszał ramionami i odpowiadał:
— Jeśli nie mają co do gęby włożyć, niech nie robią dzieci!
Azul de la Virgen miał tylko jedną córkę, ponieważ sądził, że nie ma prawa pozwolić sobie na więcej dzieci; dlatego też mógł odkładać na kawałek chleba na stare lata.
Pełna litości Tomasa rozmawiała o dziecku szewca z kanonikami, kiedy po skończonem nabożeństwie przechadzali się po ogrodzie. Słuchali jej z roztargnieniem, trzymając ręce w kieszeniach.
— Cóż robić?! Trzeba się poddać woli Opatrzności!