Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/264

Ta strona została przepisana.

Tchórzliwe cofnięcie się Srebrnej Rózgi było pierwszem zwycięstwem śmiałków, którzy otaczali Gabrjela. Przestali się kryć ze swemi zebraniami u dzwonnika. Po południu zbierali się w klasztorze, rozmawiając o śmiałych ideach, jakie podsuwał im Gabrjel. Świętość tego miejsca bynajmniej ich nie onieśmielała. Siadali z poważnemi minami wokół swego mistrza, podczas gdy po galerji, położonej naprzeciwko, przechadzał się don Antolin, ponury, jak cień. Czytał brewjarz, rzucając smutne spojrzenia na grupę zebranych. Nawet jałmużnik, z którym łączyły go bliskie stosunki, ośmielał się porzucać go, aby słuchać rewolucjonisty.
Don Antolin z przenikliwością księdza przewidywał, ile to zła narobił brat Estabana. Ale egoizm brał górę nad refleksją i rozumowaniem. „Mówią? Cóż z tego? Zawrócą sobie trochę w głowach, lecz, w gruncie rzeczy, są to tylko słowa... dym. Dopóki nie domagają się pieniędzy...“
Gabrjel więcej, niż don Antolin, zaniepokoił się wpływem, jaki wywarły jego mowy. Żałował teraz chwili, w której po raz pierwszy zaczął mówić o swej przeszłości i ideałach. Pragnął, schroniwszy się w katedrze, zatracić swoją osobowość, zniknąć w zapomnieniu i ciszy, a oto w głębi tego schronienia przekorny los kazał zmartwychwstać agitatorowi, aby zakłócić ciszę otoczenia. Entuzjazm neofitów stał się niebezpieczny. Brat, nie zdając sobie nawet sprawy z całej doniosłości tego niebezpieczeństwa, ostrzegał go:
— Zawracasz głowy tym biedakom. Miej się na baczności. Są to ludzie dzielni, ale brutalni. Niebezpiecznie jest uświadamiać ludzi, którzy całe swoje