Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/267

Ta strona została przepisana.

kąd zdali sobie dokładnie sprawę ze swego położenia, stali się jeszcze bardziej nieszczęśliwi. Szewc ze łzami w oczach wspominał swoje dziecko, zmarłe z głodu, i skarżył się na nędzę swojej rodziny, tak licznej, że nie mogła jej wyżywić jego praca. Organista mówił o swej nędznej starości, która przyszła po ciężko przepracowanem życiu. Otrzymywał sześć reali dziennie i nie miał żadnych nadziei na jutro. Tato, czupurny, jak kogut, radził poderżnąć gardła wszystkim kanonikom na chórze i spalić katedrę. Ponury i surowy dzwonnik powtarzał jednostajnym: i gromkim głosem, idąc za biegiem swych myśli:
— I pomyśleć, że tam w kościele leży tyle bogactw, zebranych przez pychę i nie przynoszących nikomu korzyści. Złodzieje! rozbójnicy!

Gabrjeł przepędzał teraz całe dni obok Sagrario. Srebrna Rózga, widząc go ciągle w jej towarzystwie, był zadowolony, ponieważ przypuszczał, że Gabrjel rozszedł się ze swymi uczniami. Pewnego dnia don Antolm podszedł do niego z protekcjonalnym uśmiechem:
— Kochany Gabrjelu, dostaniesz nagrodę za dobre sprawowanie wcześniej, niż przypuszczasz. Mówiłem ci już, że znajdę coś dla ciebie, jeżeli mi po możesz pokazywać Skarbiec. Otóż i znalazłem! Począwszy od przyszłego tygodnia, każdego dnia będą ci wpadać do kieszeni dwie pesety, błyszczące, jak słońce. Czy jesteś na tyle zdrów, abyś mógł przepędzać noce w katedrze? Najstarszy ze stróżów, były