Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/269

Ta strona została przepisana.

Fisharmonja grała z melancholijnym spokojem, a w przerwach ukazywał się na czworobocznej plamie cień muzyka, wykonywującego nerwowe ruchy, które, powiększone przez oddalenie, przekształcały się w jakąś groteskową pantominę.
Cisza i mrok nocny otuliły Gabrjela i Sagrario. Z firmamentu spływała tajemnicza świeżość, ożywiająca umysł i uszlachetniająca wspomnienia.
Gabrjel mówił o swojej przeszłości, aby przekonać młodą kobietę, że nie jest jego wielką zasługą to, że się zgodził na pracę w katedrze. Tyle przecierpiał przecież. Tak często bywał głodny. Straszne katusze, przecierpiane w Montjuich, na dnie fortu, były może mniej okrutne, niż rozpacz, odczuwana na ulicach wielkich miast, kiedy patrzył na wystawy sklepowe, pełne smakołyków, on, który nie miał grosza w kieszeni, i który z głodu dostawał zawrotów głowy. A przecież dość łatwo, dopóki był sam, znosił swoją nędzę. Gdy jednak ze swojem życiem włóczęgi złączył życie biednej Lucy, sytuacja stała się nie do wytrzymania.
— Pokochałabyś Lucy — mówił do Sagrario — Była to dzielna kobieta i towarzyszka, z którą łączyła mnie raczej wspólność myśli, niż pociąg cielesny. Poznawszy ją, pokochałem ją odrazu. Lecz czy to, cośmy dla siebie wzajemnie odczuwali, było rzeczywiście miłością? Nie wiem! Poeci tyle nam nakłamali o miłości, tak spaczyli ideę przez słowa, że naprawdę nie wiemy dzisiaj, czem jest miłość.
— Biedna Lucy nie była piękna. Była kobietą z ludu, wychowaną na robotniczem przedmieściu wielkiej stolicy. Cierpiała na anemję z powodu braku powietrza w swej rodzinnej norze, z powodu złe-