Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/271

Ta strona została przepisana.

tury w spaczonym i zepsutym przez ludzi świecie. Co się mnie tyczy, to sypiałem pod gołem niebem, żywiłem się suchym chlebem i przyjmowałem pomoc towarzyszy, będących w lepszem ode mnie położeniu, aby zanieść biednej dziewczynie bukiecik kwiatów. Wkrótce umarła, i nie wiem nawet, gdzie ją pochowano; możliwe, że zabrano jej ciało do prosektorjum. Lecz ja widzę ją ciągle, obraz jej towarzyszył mi we wszystkich moich nieszczęściach i teraz wydaje mi się, że Lucy zmartwychwstaje w tobie.
— Lecz ja, mój wuju, — rzekła Sagrario, wzruszona tą opowieścią — nie byłabym zdolna do takich czynów, jak ona. Jestem biedną dziewczyną. Nie mam wykształcenia, ani siły.
— Nazywaj mnie Gabrjelem — rzekł rewolucjonista z drżeniem w głosie. — Tak, ty jesteś moją dawną Lucy, która znów ukazuje się na mojej drodze. Wiedz o tem, że oddawna już analizuję moje uczucia, że oddawna pytam mego serca. A więc zdobyłem pewność — kocham cię, Sagrario!
Młoda dziewczyna, oszołomiona tą nowiną, usunęła się nieco na stronę.
— Nie oddalaj się ode mnie! Nie bój się o nic! Zbyt wiele wycierpieliśmy, aby marzyć o rozkoszach istnienia. Jesteśmy dwiema ofiarami życia, które skazane są na śmierć w tym klasztorze, będącym naszą ucieczką, jesteśmy dwoma łachmanami ludzkiemi, poszarpanemi przez społeczeństwo. Kocham cię dlatego, że jesteś mi równa w nędzy. Mnie nienawidzą, jako istotę niebezpieczną, tobą gardzą, jako istotą nieczystą. Fatalizm ciąży na nas, nasze ciała są zatrute. Zanim więc pomrzemy, zażądajmy