Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/273

Ta strona została przepisana.

łzy z oczu. Czyż mogłam sobie wyobrazić, że pan... że ty czytasz tak jasno na dnie mego serca? Patrz, jak drżę! Raczej wolałabym umrzeć, niż wyjawić ci moją tajemnicę. Tak, kocham cię! Ach, Gabrjelu, jesteś najlepszym, największym człowiekiem.
Zamilkli, trzymając ręce w uścisku i błądząc wzrokiem po ogrodzie, pełnym cieniów i szmeru.
— Będziesz moją towarzyszką — rzekł Gabrjel melancholijnym głosem. — Nasze drogi połączą się do chwili, aż śmierć rozerwie nasz związek; ja będę cię bronił, aczkolwiek pomoc człowieka chorego, prześladowanego przez ludzi, nie może być pomocą skuteczną; ty osłodzisz moje życie swoją tkliwością. Będziemy się kochali, jak święci Kościoła, którzy, pełni ekstazy religijnej, nie pozwalali swym ciałom na najmniejszą rozkosz. Tacy chorzy, jak my, nie powinni mieć rachitycznego potomstwa, obciążonego dziedzicznemi chorobami. Nie powiększajmy fizycznej nędzy ludu, przysparzając światu degeneratów.
Gabrjel objął ramieniem Sagrario, a drugą ręką podniósł jej czoło ku górze. Oczy jej błyszczały, pełne łez.
— Tak — rzekł cicho — będziemy dwiema duszami, pełnemi pieszczoty tak niewinnej, że nawet poeci nie śnili o niej.
Ta czysta noc, gdy wyznajemy sobie nawzajem naszą smutną miłość, jest naszą nocą ślubną. Złóż na mych ustach pocałunek, towarzyszko mego życia!
Usta ich połączyły się długim pocałunkiem. Nad nimi rozbrzmiewały posępne tony skargi Beethovena.