Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/277

Ta strona została przepisana.

gdy ich już zamknięto w katedrze, mogli spać dowoli, nie obawiając się nagany ze strony kapituły. Lecz Jego Eminencja, który wiecznie szukał sposobów, aby zatruć innym życie, kazał umieścić tu i tam małe aparaciki, sprowadzone z zagranicy. Co pół godziny trzeba je było otwierać, aby zaznaczyć swoją obecność. Nazajutrz Srebrna Rózga sprawdzał znaki i przy najmniejszem uchybieniu nie szczędził nagan i gróźb.
— Djabelski wynalazek, mówię panu! Aby móc się trochę przespać, trzeba, aby jeden drugiego zmieniał — podczas gdy jeden zmruży oczy, drugi musi się zająć przyrządem. Płaca mała, a głód wielki.
Gabrjel, zawsze uprzejmy, był tym, który zadawał sobie najwięcej trudu; to on najczęściej puszczał w ruch aparaty. Ów drugi chwalił sobie bardzo nowego towarzysza, z którym łatwo było dojść do ładu. Były żandarm odznaczał się daleko mniejszą uprzejmością i zrzędził zawsze, gdy przychodziła na niego kolej czuwania.
Biedny Fidel kasłał równie, jak Gabrjel, i w ciszy naw echo powiększało do tego stopnia te odgłosy, iż wydawało się, że są to szczekania sfory psów.
— Już sam nie wiem, od ilu lat mam ten przeklęty kaszel — mówił starzec. — To podarunek katedry! Doktorzy radzą mi, abym porzucił służbę, lecz odpowiadam im: „Kto mnie żywić będzie?“ Pan zaczął pracować w dobrym momencie, podczas lata, co zresztą nie przeszkadza, że i teraz chłód przenika do szpiku kości. A co dopiero, gdy przyjdzie zima! Trzeba się ubierać, jak na maskaradę — nie widać nosa pod derkami i chustkami. Pozwalają coprawda zapalać mały ogień w zakrystji, ale, mi-