ratom. Rankiem, po wyjściu z więzienia, Gabrjel powracał do mieszkania, cały przemarznięty, z jednem, jedynem pragnieniem, aby się wygodnie rozciągnąć na pościeli. W kuchni Sagrario odgrzewała mleko, które miał wypić przed zaśnięciem. Oddana przyjaciółka nadal wobec ludzi nazywała go stryjem, nie zwracając się do niego przez „ty“, jak wówczas, kiedy byli sami.
Gdy już położył się do łóżka, zbliżała się do niego z filiżanką gorącego mleka, kazała mu pić, poprawiała kołdrę, zamykała troskliwie drzwi i okna, aby promienie słońca nie przeszkadzały mu zasnąć.
— Ach, te noce w katedrze! — wołała z rozpaczą w głosie. — Zabijesz się, Gabrjelu! To zajęcie nie jest dla ciebie. Teraz, gdyśmy się zbliżyli, i gdy jestem szczęśliwa, byłoby dla mnie okrutne, gdybym cię stracić miała!
Aby ją uspokoić, Gabrjel odpowiadał, że jesienią znajdzie lepszą pracę.
Po śniadaniu opuszczał klasztor, czując się doskonale wypoczętym po śnie rannym.
Była to jedyna pora, kiedy mógł się zobaczyć ze swymi uczniami. Mówili mu „dzieńdobry“, słuchali jego słów z równą uwagą, jak kiedyś, mimo to jednak można było zauważyć pewne odruchy, świadczące o uniezależnieniu się od niego. Mieli szacunek dla mistrza, lecz jednocześnie litowali się nad jego łagodnym charakterem.
— Są to — mówił Gabrjel do swego brata — ptaki, które fruwają obecnie o własnych skrzydłach. Nie potrzebują mnie już i wolą rozmawiać sami z sobą.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/280
Ta strona została przepisana.