Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/282

Ta strona została przepisana.

szne, nie przeczę, lecz, gdy chodzi o rzeczy praktyczne... przebacz mi, lecz jesteś głupcem, jak wszyscy ci, którzy trzymają nos w książkach. Ignoranci, tacy, jak ja, widzą lepiej...

Od kilku tygodni Don Martin przestał się pokazywać w klasztorze — Gabrjel dowiedział się od Srebrnej Rózgi, że umarła jego matka. Któregoś ranka młody ksiądz zjawił się znów w Claverias. Miał czerwone oczy i powieki, opuchłe od płaczu.
— Chciałem się z panem pożegnać — rzekł do Gabrjela. — Spędziłem u wezgłowia mojej matki miesiące okropnych cierpień. Niema już biednej matki mojej! Ona jedna wiązała mnie z tym Kościołem, w który przestałem wierzyć. Poco kłamać, udając wiarę, której się w sercu nie ma? Poszedłem wczoraj do Arcybiskupa, aby powiedzieć mu, że może dysponować mojemi siedmioma duros i dać mniszkom innego jałmużnika. Wyjeżdżam, wypędzają mnie z mojej rodzinnej okolicy — ksiądz-renegat nie może pozostawać w Toledo. Udam się daleko, bardzo daleko, tak daleko, jak to jest tylko możliwe, może do Ameryki!
Nie znam tam nikogo, nie mam żadnego oparcia, lecz nie obawiam się nędzy — przywykłem do niej, służąc Bogu. Zostanę robotnikiem, będę uprawiał ziemię i odzyskam godność wolnego człowieka.
Wyjazd jałmużnika nie wywołał najmniejszej sensacji: Don Antolin i inni księża sądzili, że, jako