Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/289

Ta strona została przepisana.

bóstwa hinduskie, pokryte kosztownościami. Suknia i płaszcz były wzdęte, jak krynolina. Korona wielka, jak hełm, wciśnięta na włosy, czyniła przez kontrast głowę dziwnie małą. Złoto, perły, diamenty lśniły, jak gwiazdy. Kolczyki i branzolety miały wartość olbrzymią. I Gabrjel uśmiechnął się, pomyślawszy o prostaczej, głupiej pobożności, która wyobrażała sobie postaci świętych podług swego ziemskiego rozumienia.
Ściemniło się zupełnie. Gabrjel, pożywiwszy się nieco, wyjął z koszyka książkę i zaczął czytać.
Nietoperze, zwabione światłem, krążyły nad jego głową. Godziny wlokły się strasznie wolno. Od czasu do czasu posążki rycerzy z zegara przerywały ciszę, bijąc srebrnemi młoteczkami. Wtedy Gabrjel podnosił się, obchodził wkoło świątynię i znaczył coś na aparacie kontrolującym.
Wybiła godzina dziesiąta; drzwi bramy Santa Catalina uchyliły się cicho, jakgdyby otworzono je kluczem. Gabrjel przypomniał sobie o obietnicy dzwonnika; jednak zdziwiło go to, że słyszy odgłos kroków kilku osób. Odgłosy te, powtarzane przez echo, sprawiały wrażenie marszu całego pułku piechurów.
— Kto idzie? — krzyknął.
— To my! — odpowiedział z ciemności ochrypły głos Mariano. — Czyż nie uprzedziłem cię, że przyjdziemy?
Gdy przybysze zbliżyli się, światło głównego ołtarza oświetliło ich, i Gabrjel rozpoznał w towarzyszach dzwonnika szewca i Tato. Przynieśli z sobą butelkę wódki — i natychmiast poczęstowali nią Gabrjela.