Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/290

Ta strona została przepisana.

— Wiecie przecież dobrze, że nie piję — odpowiedział. — Nie używam zupełnie alkoholu, od czasu do czasu piję tylko trochę wina!... Ale gdzież wy się wybieracie, tak odświętnie ubrani?
— „Srebrna Rózga“ zamknął Claverias o dziewiątej, postanowiliśmy więc przepędzić noc poza jego murami. — Pośpieszył z wyjaśnieniem Tato. — Byliśmy już w kawarni Zocodover, gdzie uraczyliśmy się, jak prawdziwi książęta!
— A więc hulanka...
Wszyscy z czapkami, wciśniętemi aż po uszy, usiedli na stopniach głównego ołtarza. Mariano położył na ziemi swój pęk kluczy; masa żelastwa ciężko, jak młot, uderzyła o kamienną posadzkę. Były tam klucze z różnych epok: jedne ordynarne, zrobione ręką kowala, zardzewiałe, z herbami, wyrytemi na rączkach; inne, pochodzące z nowszych czasów — szlifowane, błyszczące, jak srebrne. Ale wszystkie były jednakowo wielkie, jak przystało na klucze tak ogromnego budynku.
Trzej przyjaciele byli ożywieni jakąś osobliwą nerwową wesołością; popychali się, wybuchali śmiechem i, od czasu do czasu rzuciwszy ukośne spojrzenie na statuę M. Boskiej, spoglądali po sobie z minami tajemniczemi. Wszystko to nie uszło uwagi Gabrjela.
— Widać po was, żeście pili — zwrócił im uwagę tonem lekkiego przyjacielskiego napomnienia. — To bardzo źle! Pijaństwo bowiem poniża biedaków.
— To dziś tylko taka laba, stryju — powiedział Perrero. — Dziś jest chwila niezwykła. To taka straszna przyjemność, gdy się widzi, jak wielcy tego