Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/291

Ta strona została przepisana.

świata wyciągają nogi... Wiesz, jaki mam szacunek dla don Sebastjana, ale mimo to nie mam żalu do niego, że patrzy na księżą oborę. Jedyna to radość dla nędzarzy, że śmierć nie przebiera i wszystkich jednakowo nawiedza!
— Pij za jego zdrowie! — zaśmiał się dzwonnik, podając mu butelkę. — My cieszymy się dobrem zdrowiem i dobrym humorem, podczas gdy on znajdzie się jutro między czterema deskami, a ja uczczę go wspaniałą grą dzwonów!
Tato napił się i oddał butelkę szewcowi, który robił wrażenie najbardziej pijanego ze wszystkich. Milczący, złowrogi — z ogniem w oczach — rzucający na swoich towarzyszy dzikie spojrzenia, zdawał się nie rozumieć nawet tego, co do niego mówią. Natomiast dzwonnik był dziwnie rozmowny: mówił o fortunie kardynała, o donia Visitacion, która się będzie pławiła w złocie, o kanonikach, których większość odetchnie z ulgą po śmierci kardynała... Przerywał poto tylko, aby pociągnąć znów kilka łyków z butelki i zachęcić do picia przyjaciół.
Woń alkoholu rozeszła się w powietrzu, przesiąkniętem dymem kadzideł.
Mariano kilkakrotnie usiłował przerwać rozmowę, jakgdyby miał coś ważnego do powiedzenia, ale za każdym razem brakowało mu odwagi. Wreszcie zdecydował się:
— Gabrjelu — powiedział głuchym głosem — czas ucieka, a my mamy dużo do roboty... Jest już prawie jedenasta. Nie zwlekajmy więc dłużej...
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Gabrjel, zdumiony.