Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/292

Ta strona została przepisana.

— Mówmy mało, ale mądrze! Chodzi o to, żebyśmy, zarówno ty, jak i my, stali się bogatymi. Zmęczyła nas nasza nędza. Zauważyłeś pewnie, iż od jakiegoś czasu unikamy ciebie i, zamiast słuchać twoich nauk, wolimy mówić sami między sobą. Czy chcesz wiedzieć, dlaczego? Oto dlatego, że jesteś mędrcem.
Przewroty i zmiany, które nam zwiastowałeś, są zbyt odległe, abyśmy mogli na nie czekać. A nas, prostaków, obchodzi tylko teraźniejszość. Dziś rano przyszła nam do głowy pewna myśl... Jesteś obecnie jedynym stróżem katedry. Matka Boska jest teraz przybrana wszystkiemi temi klejnotami, które przez cały rok leżą ukryte w Skarbcu. Mam klucze. Nic prostszego! Ogołocimy posąg — i w drogę do Madrytu! Tam ukryjemy się na czas pewien, co będzie tem łatwiejsze, że Tato ma dużo znajomych wśród torreadorów. Później udamy się zagranicę. Pojedziemy do Ameryki, gdzie, sprzedawszy drogie kamienie, staniemy się bogaczami. Rusz się, Gabrjelu! Dalej, rozbierajmy „bałwana“, jak ty to nazywasz!
— Ależ to, do czego mnie zachęcacie, jest kradzieżą! — krzyknął Gabrjel.
— Kradzieżą? — rzekł dzwonnik. — Nazwij to kradzieżą, jeśli ci się tak podoba. Więc cóż z tego? To określenie cię tak przeraża? Czyż w gruncie rzeczy nie jesteśmy okradani przez całe życie, począwszy od urodzenia? Marny przecież prawo do przysługującej nam cząstki radości, a jednak, pomimo wszystkich wysiłków, nie jesteśmy w stanie znaleźć dla siebie nigdzie wolnego miejsca, gdziebyśmy mogli żyć spokojnie.