— Jeżeli postąpicie jeszcze krok, uderzę w dzwon kapituły!
W odpowiedzi na tę pogróżkę szewc chwycił pęk kluczy, zakręcił nim w powietrzu — i zadał cios straszny...
Gabrjel, uderzony w głowę, upadł na ziemię i stracił przytomność.
Strumień ciepłej krwi zalał mu twarz.
Gdy odzyskał przytomność, ze zdziwieniem zobaczył, że leży w dużej biało malowanej sali, dokąd słońce z trudem przedostawało się przez okratowane okienko — na łóżku, pokrytem nieprawdopodobnie brudnem prześcieradłem.
Wydawało mu się, że cały ciężar olbrzymiej katedry uciska mu czaszkę. Co za potworna męka! Leżał, jak kłoda, niezdolny do wykonania najlżejszego ruchu — w uszach mu szumiało nieznośnie, język odrętwiał, osłabione oczy widziały wszystko, jakby poprzez czerwoną mgłę.
Rozpoznał z trudem jakąś wąsatą twarz w czapce żandarma. Gdy spostrzeżono, że chory ma oczy otwarte, natychmiast poddano go przesłuchiwaniu. Jakiś pan, ubrany na czarno, zbliżył się do jego łóżka w towarzystwie kilku mężczyzn, niosących pliki papierów pod pachami. Kiedy pan ten zaczął poruszać ustami, ranny domyślił się, że mówią coś do niego, ale słów nie słyszał. Potem zamknął oczy i nic już więcej nie widział... Gdy powieki jego uchyliły
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/295
Ta strona została przepisana.