w środku wykładanych złotem i alabastrem. Nie darmo Żydzi i Maurowie żyli przez całe wieki w Hiszpanji! Ich niechęć do wystawiania wspaniałości na widok publiczny wpłynęła widocznie na architekturę tego kościoła, zduszonego wśród domów, które się tłoczą ku niemu, jakby się chciały skryć w cieniu jego wież strzelistych.
Plac Ayuntamiento był jedynym kawałkiem wolnej przestrzeni, na której kościół mógł roztoczyć swoją wspaniałość. W świetle jutrzni, na tle błękitnego nieba rysowały się trzy arkady głównej fasady i dzwonnica, olbrzymia wieża o ostrych krawędziach, obleczona w alcuzón[1], rodzaj czarnej tjary, przepasanej potrójną koroną, której blask zatracał się w blasku mglistego, ołowianego dnia zimowego.
Gabrjel patrzył ze wzruszeniem na milczącą, zamkniętą katedrę, gdzie żyła jego rodzina i gdzie on sam spędził najlepsze lata swego życia. Od tak dawna już jej nie oglądał!
Przyjechał do Toledo poprzedniej nocy pociągiem z Madrytu. Zatrzymawszy się w hotelu „de la Sangre“[2], odczuł nieprzezwyciężoną chęć zobaczenia katedry. Błądził przez godzinę w jej pobliżu, słuchając szczekania psów, które, pilnując kościoła, niepokoją się odgłosem kroków na pustych, jakby obumarłych ulicach. Zresztą Gabrjel nie mógłby zasnąć. Był zbyt szczęśliwy, szczęśliwy, że po tylu przejściach i zmiennych kolejach losu znalazł się wreszcie w swoim kraju rodzinnym. Wyszedł z hotelu przed świtem, aby czekać na placu na otwarcie bram kościoła.
Chcąc skrócić sobie czekanie, badał zalety i wady gmachu i komentarze swoje wypowiadał głośno,