Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/54

Ta strona została przepisana.

trast do starodawnych kształtów i zniszczonych obić. Przez pół-uchylone drzwi widać było kuchnię, dokąd udał się Estaban, aby starej służącej dać kilka poleceń. W kącie sali stała maszyna do szycia — była to pamiątka, pozostawiona tutaj po tej katastrofie przez „małą“, wspomnienie której zbudziło taki ból w Estabanie.
Estaban powrócił do Gabrjela.
— Powiedz, co chcesz na obiad? W kuchni jest wszystkiego poddostatkiem. Coby tam przypadło do smaku twej delikatnej gębusi? Aczkolwiek jestem biedny, mam nadzieję, że cię będę mógł postawić z powrotem na nogi i że stracisz tę grobową minę.
Gabrjel uśmiechnął się wymuszonym uśmiechem.
— Niepotrzebnie kłopoczesz się o mnie! Trochę mleka wystarczy mi w zupełności, o ile oczywiście będę je mógł przełknąć.
Estaban rozkazał służącej, aby poszła na miasto i kupiła mleka. Później, gdy usiadł obok brata na fotelu, otwarły się nagle drzwi, wiodące do klasztoru i w szparze ukazała się twarz jakiegoś młodego człowieka.
— Dzień dobry, mój wuju — zawołał nowoprzybyły.
Jego płaska twarz miała jakiś lisi wyraz, oczy jego błyszczały złośliwie i przebiegle. Nosił bakobrody, które zdawały się być przylepione do twarzy tłuszczem kosmetyków.
— Możesz wejść, nicponiu — rzekł Drewniana Rózga.
I dodał, zwracając się do Gabrjela:
— Nie znasz go? Przecież to syn naszego brata,