— Ponieważ pan studjował w seminarjum, więc zapewne zna się pan na muzyce? — zapytał ksiądz.
— Jedno, co mi zostało po tych wszystkich wiadomościach — odparł Gabrjel.
— Podróżując po świecie, słyszał pan wiele arcydzieł?
— Tak, oczywiście. Ze wszystkich sztuk muzyka jest mi sztuką najbliższą. Nie znam się na niej, niestety, ale ją czuję!
— Bardzo się cieszę, że pan przyjechał! Napewno staniemy się przyjaciółmi. Będzie pan nam opowiadał o swoich przeżyciach. Jakże panu zazdroszczę tych podróży naokoło świata.
Mówił niespokojnie i chaotycznie jak dziecko i nie chciał usiąść, chociaż Estaban kilkakrotnie podsuwał mu krzesło. Chodził po komnacie tam i z powrotem, z podniesionemi połami płaszcza i z kapeluszem w ręku. Ten staromodny, biedny kapelusz, na którym nie było już śladu włosia, kapelusz o zatłuszczonych brzegach zgadzał się dziwnie z połataną sutanną i wykrzywionemi butami. Mimo tego nędznego wyglądu, ksiądz miał w sobie jakąś elegancję wrodzoną. Włosy nosił dłuższe, niż zwykle noszą księża. Spływały one w lokach dookoła twarzy. Niby tenor operowy drapował się dumnie w swój płaszcz. Cechowała go pewna nonszalancja, pozwalająca się domyślać, że pod sukienką duchowną kryje się artysta.
Nagle potężne dźwięki dzwonów, podobne do dalekich grzmotów, wstrząsnęły klasztorem.
— Stryju — rzekł Tato — wzywają nas już na chór. Oddawna powinniśmy być w katedrze. Dochodzi ósma.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/59
Ta strona została przepisana.