Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/60

Ta strona została przepisana.

— Tak, masz rację! I pomyśleć, że taki łobuz przypomina mi o mych obowiązkach. Chodźmy!
Drewniana Rózga wyszedł wraz z księdzem-muzykiem i Tomaszem. Gabrjel, zostawszy sam, rzucił się na kanapę. Po kilku chwilach stara służąca postawiła na stoliku dzbanek z mlekiem i napełniła filiżankę. Gabrjel wypił, później śmiertelnie zmęczony, zapadł w słodkie omdlenie snu. Wypoczywał tak przeszło godzinę. Jego nierówny oddech przerywały raz wraz wybuchy kaszlu, które jednak nie mogły go wyrwać ze snu.
Obudziwszy się, skoczył na równe nogi. Nerwowy dreszcz przebiegł po nim od stóp do głowy. Później raptownie wyprostował się i rzucił całem ciałem w bok, jakby chciał uniknąć lufy rewolweru. Obawa przed nieznanem niebezpieczeństwem przeszła u niego w stan stały, przyzwyczaił się do niej w swych mrocznych norach, oczekując na chwilę, gdy drzwi się otworzą, lub wylecą z zawias i na progu staną kaci, aby powlec go jak psa na miejsce egzekucji.
Gabrjel nie mógł już zasnąć. Poszedł tedy do klasztoru, przechylił się przez poręcz i jął patrzeć w kierunku ogrodu.
Claverias były puste. Dzieciaki, które go rano tak rozweseliły, udały się już do szkoły. Kobiety były zajęte w kuchniach przygotowywaniem obiadu. Światło słoneczne zalało całą tę stronę klasztoru, a cień, padający od kolumn, bramował na taflach posadzki wielkie czworokąty złote.
Uroczysta cisza katedry i jej spokój działały na Gabrjela, jak łagodna narkoza. Otoczyły go opiekuńcze skrzydła siedmiu wieków, które złączywszy się