Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/62

Ta strona została przepisana.

która po grzmocie dzwonów wydała się bardziej majestatyczna i głęboka. Znów słychać było gruchanie gołębi, podczas gdy na dole, w ogrodzie świergotały wróble, upite promieniem słonecznym, ożywiającym zielony cień.
Gabrjel nie bronił się owładającym go wzruszeniom. Zapadł w stan słodkiego upojenia, pogrążył się w tę ciszę i spokój bezwzględny, w szczęśliwość nie-istnienia. Tam, za murami istniał świat; lecz tutaj nie było go słychać, ani widać. Ten świat obojętny i daleki nie przekraczał progu wspaniałego grobowca i pomnika przeszłości, gdzie nic nie przedstawiało dlań interesu. Któż mógłby przypuszczać, że Gabrjel znajduje się tutaj? Ten stary budynek, liczący sobie siedem stuleci, wzniesiony dzięki umarłym już dziś ambicjom politycznym i żarliwej wierze ubiegłych wieków, będzie jego schronem ostatnim. W epoce bezbożności i niewiary, Kościół stanie się jego ucieczką, tak, jak nią był w wiekach średnich dla wielkich przestępców, którzy w Górnym Klasztorze drwili sobie ze sprawiedliwości, wstrzymanej na progu, wraz z tłumami żebraków. Będzie oczekiwał, aby tam, w spokoju dokonało się dzieło zniszczenia organizmu. I umrze wreszcie z tem uczuciem satysfakcji, że dla świata umarł już dawno. Urzeczywistni się wreszcie jego pragnienie, aby zakończyć swoje dni, tutaj pod opiekuńczym cieniem tej katedry. Nadzieja ta podtrzymywała go podczas wędrówek po Europie, gdy się krył przed policją i żandarmami, gdy nocami spał skurczony z brodą między kolanami w rowach przydrożnych, obawiając się, że umrze z zimna. Uchwycić się tej katedry tak, jak tonący chwyta się deski — oto było jego pragnienie, pragnie-