Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/71

Ta strona została przepisana.

zane z ceremonją religijną, dawano teraz tysiąc dwieście pesetów miesięcznie.
— Tysiąc dwieście pesetów — mówił ogrodnik do swego syna, Tomasza, który poza ogrodem niczem na świecie się nie interesował. — Tysiąc dwieście pesetów! Gdy zostałem ogrodnikiem, katedra miała sześć miljonów renty... Co można zrobić z takiemi pieniędzmi? Złe czasy nadchodzą i gdybym nie był Luna, nauczyłbym was jakiegoś rzemiosła. Moglibyście znaleźć zajęcie gdzieś poza katedrą. Ale Luna nie mogą hańbić się dezercją, jak te łajdaki, zdradzający sprawę Boga. Tutaj przyszliśmy na świat, tutaj także pomrzemy aż do ostatniego.
I wściekły na duchownych, którzy, radzi, że uszli zdrowo i cało z burzy rewolucyjnej, zgodzili się teraz z zadowoleniem na konkordat, ogrodnik odcinał się od świata furtą ogrodową. Przynajmniej ten świat roślinny się nie zmieniał. Jego zielony cień był, jak zmierzch, otaczający duszę ogrodnika. Brakło mu radości zgiełkliwej, pełnej barw i gwaru, jak w ogrodach na otwartych przestrzeniach, dokąd słońce wpływa falami. Był natomiast smutny urok ogrodu klasztornego, zamkniętego między czterema murami. Blady dzień, prześlizgując się przez poddasza i arkady, zaglądał do niego z ostrożna, a ptaki, krążące na niebie, dziwiły się wielce, dostrzegłszy kwitnący, zielony raj na dnie czarnej studni. Roślinność była podobna do roślinności krajów helleńskich: proste drzewa laurowe, stożkowe cyprysy i krzewy różane, jakby wyjęte z idylli poetów greckich.
Lecz wiążące ogród arkady, aleje wybrukowane wielkiemi taflami, w szczelinach których wyrastała