Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/89

Ta strona została przepisana.

katedrę dachem z szarych dachówek. To nadało katedrze wygląd jakiegoś magazynu, czy też olbrzymiego domu handlowego. Wydawało się, że wierzchołki łuków wstydzą się tego wulgarnego przykrycia; wieżyczki schodów nikły pod skorupą ordynarnych dachówek.
Dwaj towarzysze ślizgali się po gzymsach, omszałych od deszczu, wchodząc na najwyższe krawędzie budynku. Ich nogi oplątywało zielsko, wyrosłe tutaj w szczelinach. Za ich zbliżeniem się z miniaturowego lasu zrywały się stada ptaków, gnieżdżące się w wypukłościach muru, służących im za gniazda.
W każdem wgłębieniu murów znajdowało się jeziorko, utworzone z wód deszczowych. Skrzydlaci goście przybywali, aby się napić. Na szczycie siadał niekiedy czarny ptak, który w swej nieruchomości wydawał się jakimś dziwnym ornamentem architektonicznym. Był to kruk. Gładził dziobem swoje skrzydła i grzał się na słońcu całemi godzinami. Dla patrzących zdołu był nie większy od muchy.
W swej napowietrznej wędrówce dwaj przyjaciele nieraz przez otwór w sklepieniu patrzyli na dół. Przyprawiało to ich o zawrót głowy. Była to niby olbrzymia jama, na dnie której pełzali ludzie, mali jak mrówki. Przez otwory te przechodziły sznury wielkich żyrandoli i złocony łańcuch krucyfiksu, zawieszonego przed głównym ołtarzem. W mroku widać było zębate koła wielkich wind i narzędzia tortur, porzucone tu w zapomnieniu. Kroki zwiedzających płoszyły szczury, które uciekały jak oszalałe ze swych kryjówek. W miejscach najbardziej mrocznych tłukły skrzydłami czarne ptaki, które nocą przez otwory w sklepieniach dostawały