Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/92

Ta strona została przepisana.

przekonany, że nastał już koniec świata. W wielu miastach tłumy rewolucjonistów, wtargnąwszy do kościołów, profanowały je. Nie mordowano jeszcze kapłanów, jak to zdarzało się często podczas innych rewolucyj — ale księża nie mogli pokazywać się na ulicach w sutannach, pod grozą, że będą wygwizdani, obrzuceni błotem i kamieniami. Wspomnienie arcybiskupów z Toledo, tych dzielnych książąt kościoła, rycerzy, walczących z bezbożnikami do ostatniego tchu, nastroiło wojowniczo ucznia seminarjum. Nigdy dotychczas nie wychylił się poza cień katedry, poza rogatki miasta Toledo. Wydawało mu się, że Hiszpanja jest tak wielka, jak reszta świata. Owładło nim pragnienie poznania ziemi rodzinnej, przyjrzenia się zbliska tym nadzwyczajnościom, o których czytał w książkach.
Pewnego dnia ucałował matkę w rękę, nie wzruszywszy się zbytnio łzami pół-ślepej staruszki. Wypalił ostatniego papierosa w ogrodzie klasztornym, i nie mówiąc nic nikomu o swych planach, uciekł nocą z Toledo z szkaplerzykiem serca Jezusowego na piersiach i z piękną, jedwabną boina[1] w kieszeni, wyszytą czyjemiś białemi rękami w pewnym klasztorze miasta.
Syn dzwonnika, Mariano, wyjechał z nim razem. Zaciągnęli się do oddziału partyzanckiego w la Mancha, a stamtąd udali się do Walencji i Katalonji, pragnąc dla sprawy Boga i króla dokonać czynów ważniejszych, niż kradzieże mułów i nakładanie kontrybucyj na ludzi bogatych.

Gabrjel dzięki swemu wykształceniu i listom polecającym, otrzymanym od kilku prebendarzy, został mianowany oficerem. Młody człowiek przy-

  1. Beret noszony przez karlistów.