Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/93

Ta strona została przepisana.

wykł wkrótce do włóczęgowskiego trybu życia, do tego życia, pełnego swobody, stojącego poza prawem, jednak mimo wszystko nie mógł przemóc bardzo przykrego wrażenia, które odczuł, poznawszy bliżej tych rycerzy wiary. Wydawało mu się, że jak za czasów wypraw krzyżowych, spotka tu żołnierzy, walczących w imię ideałów, padających przed bitwą na kolana, aby zapewnić sobie pomoc Boga i usypiających nocą czystym snem ascety po odmówieniu szeregu gorących modlitw. Tymczasem były to bandy, pozbawione wszelkiej dyscypliny, i tego fanatyzmu, który na ślepo wyzywa śmierć, bandy, pragnące przedłużać wojnę w nieskończoność, aby na koszt państwa prowadzić beztroską włóczęgę; wesołki, którzy na widok złota, wina, czy kobiet, rzucali się na zdobycz, jak stada wygłodniałych wilków, odmawiając posłuszeństwa dowódcom, gdy ci chcieli ich zatrzymać.
Była to jakaś starożytna horda, zmartwychwstała w ucywilizowanym już świecie. Atawistyczny obyczaj kradzenia bliźniemu chleba i żony, drogą gwałtu, z bronią w ręku; stary duch celtycko-iberyjski, zawsze skłonny do walki i rozboju, zasłaniający się teraz pretekstami politycznemi!

Widziano tam stare wygi wojskowe, miłujące wojnę dla wojny, obłudników, pragnących dorobić się fortuny, ciemnych chłopów, którzy przystali do partidas[1], sami nie wiedząc dlaczego i którzy zapewne pozostaliby w domu, gdyby znaleźli innych doradców. Wszyscy odczuwali pragnienie wynagrodzenia sobie krzywd, nakarmienia dosyta wiecznie głodnej bestji. Po dniach śmiertelnie męczącego marszu, odbytego wśród skalistych pustek, następo-

  1. Kupy partyzantów.