Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/94

Ta strona została przepisana.

wały dni szaleńczych uczt i rabunku. Zajmowano wsi i miasta z okrzykami na cześć religji i Kościoła, lecz przy lada okazji ci obrońcy wiary zachowywali się, jak poganie, i ich wszeteczne pyski nie oszczędzały ani Boga, ani Dziewicy.
Gabrjel, przywykłszy do życia tego rodzaju, przestał się gorszyć — dawne skrupuły seminarzysty zniknęły, pod twardą skórą żołnierza.
Donia Blanca, bratowa „króla“, wydawała mu się postacią z romansu. Ta nerwowa, egzaltowana księżniczka starała się naśladować bohaterki z Wandei. Z rewolwerem za pasem, z włosami, rozwianemi pod swoją białą boina, jakby przyrosła do grzbietu niskiego, zwinnego konia, dowodziła temi uzbrojonemi bandami, które w centrum półwyspu odradzały teraz życie i walki okresów przedhistorycznych. Fałdy jej amazonki, rozwiane na wietrze, były sztandarem dla bataljonów żuawów, oddziałów, sformowanych z włoskich, francuskich i niemieckich zawadjaków i awanturników, którzy woleli służyć pod rozkazami kobiety, chciwej sławy i władzy, niż zapisać się w Algierze do legjonu cudzoziemskiego.
Wzięcie Cuenca, jedyne zwycięstwo podczas tej całej kampanji, wryło się raz na zawsze w pamięć Gabrjela. Banda ludzi de la boina, wdrapawszy się po drabinach sznurowych na wały i słabe, z polepy glinianej budowane mury, rozlała się, jak powódź, po ulicach miasta. Nie mogły jej zatrzymać strzały z okien. Zwycięzcy byli bladzi, mieli zbielałe wargi, błyszczące oczy, ręce, drżące dreszczem mordu. Poczucie minionego niebezpieczeństwa i pewność, że wreszcie są panami miasta, uczyniła z tych ludzi