Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/103

Ta strona została przepisana.

dusze, oddawali nam dziesiąty snop, najpiękniejszy — tak, że w końcu śpichlerze kościoła były zaciasne na pomieszczenie takiej obfitości. Istniała wtedy prawdziwa wiara, a wiara jest podstawą życia. Bez wiary nie ma cnoty, nie ma uczciwości.

Około godziny ósmej schodził Don Luis, kapelmistrz w teatralnie udrapowanym płaszczu, w kapeluszu zsuniętym, jak aureola, na tył ogromnej głowy. W bezustannem podnieceniu nerwowem, w ciągiem zamyśleniu, nucił bez przerwy. Pytał zawsze z niepokojem, czy już dzwoniono na nabożeństwo ponieważ grożono mu karą za częste opóźnienia! Gabryel poczuł głęboką sympatyę do tego księdza z duszą artysty, zajmującego jedno z najniższych stanowisk w kościele prymasowskim; żył tu pogardzany, zajmując się o wiele więcej muzyka, niż dogmatem.
Pokój kapelmistrza był poddaszem nad mieszkaniem brata Gabryela, Cały majątek artysty znajdował się tam: łóżko żelazne, jeszcze ze seminaryum, fisharmonia, gipsowe popiersia Beethowena i Mozarta i cała góra nut — oprawionych partycyi, partycyi zbroszurowanych, luźnych kartek, góra tak wysoka, tak niedobrana, złożona bez zachowania praw równowagi, że często rozpadała się, a kartki biegły na cztery strony pokoju, jak wystraszone ptaki.
W zimowe popołudnia, po skończonem nabożeństwie, Don Luis i Gabryel chronili się na poddasze.
Deszcz tłukł o szyby, dnie były chmurne i