Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/104

Ta strona została przepisana.

smutne, a kapelmistrz przewracał kartki partycyi lub przebiegał palcami po klawiszach, rozmawiając ciągle z siedzącym na łóżku Gabryelem.
Muzyk rozgrzewał się, mówiąc o swoich umiłowaniach artystycznych. W środku jakiegoś pełnego zapału zdania milkł, nachylając się nad fisharmonią: tony napełniały pokój, schodziły ze schodów aż do klasztoru i rozlewały się po mm, jak odległe echo; potem urywał nagle najwięcej patetyczny pasaż i zaczynał na nowo rozmowę, jakby bojąc się stracić jej nić przewodnią.
Milczący Gabryel był jedynym słuchaczem spotykanym przez Don Luisa w katedrze, a przynajmniej jedynym człowiekiem, który go słuchał godzinami całemi, nie wyśmiewając się z niego i nie uważając za waryata. Rozmowa kończyła się zawsze zachwytami nad Beethowenem.
— Kochałem go całe życie — mówił kapelmistrz. — Wychowywał mnie brat hieronimita, który po zamknięciu klasztoru biegał po świecie, dając lekcye gry na wiolonczeli. Hieronimici byli największymi muzykami w kościele. Pewnie nie słyszałeś pan o tem, i ja również byłbym o tem nie wiedział gdyby nie ten święty człowiek, który mnie wziął pod swoją opiekę i był mi ojcem prawdziwym. Mówiono mi, że dawniej każdy zakon poświęcał się jakiejś specyalności; jedni, zdaje się, benedyktyni, robili przypiski w starych księgach, inni fabrykowali likiery, jeszcze inni budowali klatki dla ptaków. Hieronimici przez siedem lat studyowali muzykę, każdy na instrumencie, jaki sobie sam wybrał. Tylko dzięki im zachowało się w kościołach Hiszpanii troszeczkę — mówię — tylko troszeczkę