Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/105

Ta strona została przepisana.

smaku muzykalnego. Jakież orkiestry posiadali oni w swych kościołach! Co za uczta była dla pań iść w niedzielę popołudniu do mównicy, gdzie zbierali się ci dobrzy ojcowie, z których każdy był wirtuozem. W owych czasach nie było innych koncertów. Można sobie wyobrazić jakimi artystami stawali się ci ludzie, nie troszczący się o kąt do spania, odziani i syci, ożywieni tylko wielką miłością dla sztuki, która była dla nich w dodatku pobożnym obowiązkiem. To też, kiedy wygnano zakonników z klasztoru, heronimici nie ginęli z głodu, nie potrzebowali żebrać o mszę, lub żyć na łasce u rodzin pobożnych. By zarobić na chleb, mieli sztukę, sumiennie przestudyowaną, pozwalającą im na natychmiastowe zajęcie miejsc organistów łub kapelmistrzów. Kapituły wydzierały ich sobie. Niektórzy śmielsi, pragnąc zbliska zobaczyć ten świat muzyczny, z głębi klasztoru ukazujący się, jak raj fantastyczny, zaangażowali się do teatrów, podróżowali, szli aż do Włoch i tam robili szaleństwa; przemieniali się do tego stopnia, że napewno nie poznałby ich własny przeor.
— Jeden z nich był moim mistrzem. Co to był za człowiek! Był dobrym chrześcianinem, ale miłość do muzyki opanowała go do tego stopnia, że nie pozostało w nim prawie nic z dawnego mnicha. Kiedy objawiono mu, że klasztory mają być znów pootwierane, wzruszył obojętnie ramionami: nowa sonata zajęłaby go z pewnością więcej. Człowiek ten mówił słowami, które na zawsze wyryły się w mej pamięci.
— Pewnego razu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, zaprowadził mnie w Madrycie do swoich przyjaciół