Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/111

Ta strona została przepisana.

bra kobieta z głębokim szacunkiem całowała pierścień pastoralny; ale następnie zaczynała rozmowę z kardynałem, jak z krewnym i niewiele brakowało żeby mówiła mu po imieniu. Kardynał, otoczony zawsze strachem i pochlebstwem, czuł potrzebę posłuchania tej szczerej, trochę surowej w swej bezceremonialnej prostocie, mowy. Jak twierdzono w katedrze, Tomasa była jedyną osobą, która mogła otwarcie powiedzieć prawdę Jego Eminencyi. Mieszkańcy klasztoru byli połechtani w swej ambicyi, widząc arcybiskupa, ciągnącego swą czerwoną sutannę po żwirze ogrodowych alei i siadającego pod altanką, by pogawędzić jaką godzinę ze starą przyjaciółką, gdy tymczasem księża ze świty czekali na niego, stojąc u furty przed kratą.
Tomasa nie pyszniła się tem wcale. W jej oczach książę kościoła był tylko towarzyszem dzieciństwa, przyjacielem, któremu się w życiu powiodło. Dla niej był on poprostu Don Sebastyanem. Ale rodzina doskonałej kobiety umiała korzystać z tej przyjaźni; szczególniej zaś zięć, Azul de la Virgen — karaluch, jak mówiła Tomasa, umiejący robić pieniądze ze wszystkiego, nawet z przędzy pajęczej; nienasycony żebrak, wyzyskujący książęcą łaskę, znajdujący sposób zdobywania bez przerwy coraz to nowych przywilejów tak, że niższy kler i zakrystyanie nie śmieli nawet protestować.
Gabryelowi obcowanie z ciotką sprawiało wielką przyjemność. Ze wszystkich ludzi, urodzonych w klasztorze, ona jedna potrafiła usunąć się od wpływu katedry. Kochała ten kościół, jak kocha się dom ojczysty; ale ani święci z kaplicy, ani dygnitarze na chórze nie wzbudzali w niej wielkiego