Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/114

Ta strona została przepisana.

koczkodona, ale kiedyś byłeś pięknym chłopcem: ja, twoja ciotka, mówię ci to. Coś u dyabła robił, żeby powrócić do nas w takim stanie? Zanadtoś żył gałganie... Twoja biedna matka przypuszczała, że zostaniesz świętym! Dziwnego świętego zesłał nam Pan Bóg. Nie przecz, nie rób miny świętoszka: kłamstwa irytują mnie... Tak, bawiłeś się i więcej, niż nakazywał rozum, kiedy zdrowie twoje tak na tem ucierpiało... Nie wiem, co mają w sobie ludzie Kościoła i jaki demon ich podnieca — ale kiedy chcą żyć, nie potrafią się nigdy zatrzymać...
Pewnego poranku Gabryel zadał staruszce pytanie, które oddawna miał na ustach. Chciał wiedzieć co stało się z jego siostrzenicą Sagrarią i co zaciężyło nad rodziną brata.
— Zgodzisz się ciotko, żeby mi to powiedzieć. Zdaje się, że tu wszyscy boją się mówić o tem. Nawet mój siostrzeniec, Tato, taki gaduła, tak dobrze obrabiający ludzi, milczy, jak inni, kiedy go o to pytam. Proszę cię, ciotko, powiedz mi co się tam stało?
Oblicze Tomasy zasępiło się:
— Wielkie nieszczęście, moje dziecko; rzecz niebywała na Claveriasie. Szaleństwa świata weszły do katedry i usłały sobie gniazdo w najcnotliwszym, w najstarszym, w najwięcej szanowanym domu Klasztoru. Wszyscy tu są dzielni ludzie, ale wy, Lunowie, byliście najlepsi, nie wyłączając Villalpandów, którzy idą zaraz po was... Oh, gdyby twoja matka mogła podnieść głowę. Gdyby żył twój ojciec! Najwięcej winy przypisuję Estabanowi, temu dobrodusznemu głupcowi, który przez wspólny tylu ojcom błąd, nie wierzył w niebezpie-