Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/116

Ta strona została przepisana.

tragiczne. Twój brat, gamoń i jego głupia żona (niech spoczywa w spokoju) płakali, jak cielęta. Co do młodych ludzi — ściskali sobie ręce, godzinami całemi patrząc sobie w oczy. Najspokojniej zachowywał się porucznik. Obiecywał przyjeżdżać co niedzielę, a pisać codzień. I rzeczywiście na początku robił to — ale później przechodziły tygodnie, a jego nie było widać; w końcu nie zobaczono go więcej. Zdawało się, że twoja biedna siostrzenica umrze z żalu; kolory znikły, a policzki nie miały już delikatnego puszku brzoskwini. Chowała się po kątach, płacząc, jak Magdalena. I pewnego pięknego dnia uciekła do Madrytu...
— Czy nie próbowano odszukać jej, przyprowadzić z powrotem?
— Brat twój stracił głowę. Biedny Estaban! Wieleż razy zastawaliśmy go w nocy w górnym klasztorze w koszuli, wyprostowanego, jak szyldwach, zapatrzonego w niebo szklannemi oczyma. Wszyscy na Claveriasie byli przez rok cały, jakby ogłuszeni katastrofą. Była to ogólna żałoba.
— Ale cóż nie miano żadnych wiadomości o Sagrarii? Nie dowiedziano się, co się z nią stało.
— Dowiedziano się z czasem wielu rzeczy. Mieszkali w Madrycie razem, jak mąż i żona; zaczęłam nawet wyrzucać sobie złe pojęcie o kadecie, przypuszczałam, że ten nicpoń, zostanie uczciwym człowiekiem i ożeni się z Sagrarią. Ale po upływie roku skończyło się wszystko. Miał jej dosyć. Rodzina obawiała się, żeby miłostka nie zaszkodziła przyszłości młodego człowieka. Udano się nawet o pomoc do policyi, która obowiązała się oszczędzić galantowi skarg i płaczów porzuconej dziewczyny...