Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Od tej chwili niewiem nic pewnego. Od czasu do czasu usłyszałem coś od ludzi tutejszych, którzy ją spotykali w Madrycie. Widziano ją — ale lepiej było by, żeby jej nie widziano. Wstyd mówić, Gabryelu, hańba dla rodziny! Nieszczęśliwa została ostatnią z ostatnich. Mówiono mi, że była bardzo chora i myślę nawet, że jest nią ciągle. Wystaw sobie pięć lat takiego życia! I pomyśleć, że jestto córka mojej siostry!
Tomasa mówiła głosem wzruszonym.
— Co się tu potem stało, wiesz dobrze. Twoja biedna bratowa umarła nie wiadomo z jakiej choroby. Trwało to wszystko parę dni tylko. Może umarła ze wstydu, bo w ostatnich chwilach życia twierdziła, że była winna wszystkiemu...
— Ciotko, ty, która jesteś tak dobra, — zawołał Gabryel, — powinnaś była zająć się nieszczęśliwą. Trzeba było ją podnieść, ocalić, przyprowadzić tutaj.
— Ach, moje dziecko, do kogo to mówisz? Myślałam o tem tysiące razy podczas bezsennych nocy. Ale bałam się twego brata. Był dobry, jak chleb z masłem, ale z chwilą, kiedy zaczynano z nim mówić o Sagrarii, stawał się wściekłem zwierzęciem. Uważałby za świętokradztwo, żeby dziewczyna upadła mieszkała pod dachem kościoła prymasowskiego w mieszkaniu waszych rodziców. Przytem choć nie odezwie się słowem jednem, wiem, że boi się mówić w Claveriasie o skandalu, znanym tu przez wszystkich. Ale to jest najmniej ważne: nikt nie otworzy ust, jeśli ja się zajmę... Ale boję się twego brata.
— Pomogę ci ciotko! — zawołał z siłą Gabryel. Jeśli odnajdziemy Sagrarię, biorę na siebie Estaba-