Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/121

Ta strona została przepisana.

dynu, otwierali szeroko oczy, jak dzieci, oczarowane baśnią fantastyczną.
Szewc z głową pochyloną, nie przerywając pracy, słuchał uważnie opowieści o tych cudach. Kiedy Gabryel kończył, wszyscy jednogłośnie oświadczali — te miasta są piękniejsze od Madrytu... słyszycie — piękniejsze od Madrytu. Nawet żona szewca, stojąc w kącie, zapomniała o swej chorowitej progeniturze, słuchając z zachwytem Gabryela; i wtem jucznem bydlęciu, skazanem na nędzę, budził się instynkt córy Ewy i blady uśmiech zacierał na chwilę wyraz ciągłego smutku, kiedy towarzysz opisywał przepyszne toalety, w których pokazywały się wielkie damy krajów cudzoziemskich.
Wobec tych ewokacyi oddalonego świata, którego nie zobaczą nigdy, wszyscy słudzy kościelni czuli, jak umysł ich zaskorupiały i obojętny, jak kamienie murów, zaczął się poruszać. Przepych nowożytnej cywilizacyi przejął ich więcej, niż wspaniałości raju, opisywane przez kaznodziejów. W tej atmosferze ostrej i zapylonej, w wyobraźni ich powstawały miasta fantastyczne i zadawali nieskończoną ilość pytań naiwnych o obyczajach, a nawet o pożywieniu tych narodów, jakgdyby chodziło o stworzenia z innej planety.




Po południu, kiedy szewc pozostawał sam, Gabryel, znużony jednostajną ciszą Claveriasu, schodził do Katedry.

Estaban w swoim wełnianym płaszczu, w białym golilia[1], z laską policyanta pełnił swą służbę

  1. Kołnierz, noszony przez duchownych.