Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/122

Ta strona została przepisana.

w transepcie, nie pozwalając ciekawym chodzić między chórem i wielkim ołtarzem.
Dwie blachy ze starego złota, zapisane gotykiem, przyczepione do filarów, groziły klątwą każdemu, kto ośmieli się głośno mówić lub robić jakieś znaki. Przedwieczna ta groźba nie onieśmielała nielicznych pobożnych, uczęszczających ze zwyczaju na nieszpory, gdyż bez przerwy rozmawiali za kolumnami ze służbą kościelną. Światło, przechodząc przez witraże, kładło na posadzce pstrociznę barw; czerwono-zieleni księża ukazywali się na tym płomiennym dywanie. W głębi chóru kanonicy sami dla siebie śpiewali w ponurej samotni świątyni. Drzwi, zamykane za śpóźniającymi się księżmi, uderzały głośno, jak wystrzały armatnie. Na górze, od czasu do czasu przerywając śpiew, odzywała się leniwa, nosowa muzyka organów, grających jakby tylko z obowiązku, przez żal, że pracują w tym ciemnym, pustym gmachu.
Gabryel, przychodząc do katedry, spotykał swego siostrzeńca Perrero, który sprowadzał sam dzieci chóru i niższych urzędem księży, zajętych w sekretaryacie kapituły.
Figle Tato rozweselały Gabryela; chłopak włóczył się po katedrze z całą swobodą, bez najmniejszego szacunku, jak człowiek, który się w niej urodził i czuje się najzupełniej u siebie w domu. Wejście psa między nawy napełniało go radością.
— Zobacz wuju, jak się z nim obejdę.
I, wyciągając róg swej kurtki, przybliżał się do psa, to bujając się, to skacząc, jak toreador. Zwierzę, pamiętające go oddawna, pragnęło uciec przez najbliższe drzwi, ale Tato zagradzał mu przej-