Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/128

Ta strona została przepisana.

zawsze kapelmistrz trzymał pod pachą jakiś gruby, zakurzony tom, który pokazywał Gabryelowi.
— Niosę to do klasztoru — mówił. — Chcę uczcić cię czemś, co warte jest zachodu.
I dwaj przyjaciele wszczynali rozmowę o muzyce. Don Luis, wskazując oczyma małe drzwiczki, wołał:
— Ach, rozpływa mi się serce na myśl o tych archiwach! Za każdym razem, kiedy stąd wychodzę, jestem upojony. Barbarzyńcy przeszli tamtędy. Wszystkie tomy mają karty powygryzane, po wydzierane we wszystkich miejscach, gdzie była malowana litera, winieta lub wdzięczny jaki ornament. Zapomniano o starej muzyce. Panowie kanonicy nie lubią jej, nie rozumieją; żałowaliby wydania kilku pesetas na usłyszenie jej w święta uroczyste. Wykręcają się kawałkami Rossiniego! Co do organów, chodzi im tylko o to, żeby grać na nich jaknajwolniej. Muzyka wydaje im się tem więcej religijną im jest powolniejszą, nawet gdyby organistę napadła fantazya — zagrania wolno kontredansa.
Niewiele brakowało, żeby oczy artysty nie zabłysły łzami.
— Wiesz Gabryelu, że w tych archiwach są utwory pierwszorzędnej wartości, zasługujące na życie tak długie, jak sztuka sama. My, hiszpanie nie wiele znaczymy w muzyce świeckiej, ale niech mi pan wierzy, że to, cośmy zrobili w muzyce religijnej, nie jest bynajmniej do pogardzenia; — jeśli wogóle istnieje muzyka świecka i religijna, bo co się mnie tyczy, wątpię w to mocno. Podług mnie jest tylko muzyka i mądrym będzie ten, kto potrafi oznaczyć granicę, gdzie kończy się świecka, a za-